Grażyna Kulesza Szypulska - Dzisiaj o tych, którzy przyjeżdżali na Teatralną w pierwszej połowie lat 70-tych... Nie o wszystkich, o paru, którzy pozostali w mej pamięci najwyraźniej, nie zawsze z powodu znakomitej gry...
Tamten czas to sukcesy reprezentacji Polski. Po szalonych latach 60-tych, medalach Mistrzostw Europy i szóstym miejscu na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku, lata 70-te nie były takie obfite w sukcesy. To już „tylko” 10 miejsce na Igrzyskach w Monachium i miejsca w pierwszej dziesiątce Mistrzostw Europy. Ale polska koszykówka nadal była ceniona w Europie, a największe polskie gwiazdy przyjeżdżały do Wałbrzycha. Nie, pomyłka. To nie były gwiazdy w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Gwiazdami byli wówczas piłkarze..., koszykarze byli tacy normalni...Widać to było w naszej szatni na Teatralnej.
Młodszym czytelnikom wyjaśniam, iż wówczas był tylko jeden program w telewizji i meczów koszykówki w niej praktycznie nie było. Jedyny ilustrowany sportowy tygodnik „Sportowiec” był też praktycznie nie do zdobycia. A nieliczne czarno-białe zdjęcia w pozostałej prasie sportowej nie sprawiały, iż przedstawiona na nich postać łatwa była do rozpoznania. Trzeba zatem było czekać, kiedy sportowcy pojawią się osobiście, żeby po prostu zobaczyć jak wyglądają.
Rywale wchodzili zawsze grupą i szybko przemierzali drogę do szatni zawodników. Z reguły nie zwracali uwagi na stojących przy wejściu „porządkowych”, a tym bardziej na stojące w szatni kibiców osoby płci żeńskiej: na mnie i moją Mamę. Za to my wypatrywałyśmy najlepszych. Nie zawsze udawało się. Najlepsi w płaszczu lub zimowej kurtce nie wyróżniali się niczym w składzie swojej drużyny. Pamiętam jak z niecierpliwością oczekiwałam na wkroczenie do hali ekipy Wybrzeża Gdańsk z Edwardem Jurkiewiczem (4114 punkty w reprezentacji Polski w latach 1968-1977). Wydawało mi się, że król strzelców będzie jakiś szczególny. Nic z tego. Gdy Wybrzeże weszło, wytężyłam wzrok. Żaden z gdańszczan nie miał na głowie korony. Dopiero podczas prezentacji drużyn przyjrzałam się najlepszemu w Polsce. Ówczesne wrażenia? Pamiętam do dziś – „normalny facet, nawet nie taki przystojny jak nasz Mieciuchna” . Dlaczego uznałam, że reprezentant kraju powinien był przystojny? Nie wiem.
Pierwszym z najlepszych, któremu przyjrzałam się dokładnie był Mieczysław Łopatka. Nazwisko znałam wcześniej, zapewne z wiadomości sportowych, które w naszym domu należały do wiadomości obowiązkowych, obojętnie czy były telewizyjne czy radiowe. Przynależności klubowej Łopatki nie znałam. Kiedy nastąpił „mój pierwszy raz” czyli 3 lutego 1971 r. podczas towarzyskiego meczu Górnika ze Śląskiem, połączyłam nazwisko z konkretnym człowiekiem.
W mej pamięci utkwił również Andrzej Pasiorowski, reprezentujący Resovię Rzeszów. Ten to był wielki – 203 cm, jak podają internetowe źródła – i potężny. Przy wejściu od razu rzucił się w oczy, do tego szedł wolnym krokiem i uśmiechał się, mam wrażenie, że sam do siebie. Podczas meczu stał w pobliżu „trumny”, koledzy podawali mu piłkę, on raczej podchodził niż podbiegał i lekko wrzucał ją do kosza. Wsadów nie robił. Czy w ogóle ktoś w tamtych czasach robił wsady? Czekam na informacje.
Wśród wkraczających do hali rywali naszego Górnika były dwa przypadki szczególne. Pierwsza z nich to Wisła Kraków. Wchodzą takie krakusy, idą i nagle jeden z nich, niewysoki, jakieś 180 nie więcej, odwraca twarz w stronę mnie i mojej Mamy i mówi: „Dzień dobry”. Stoimy jak wryte. Po raz pierwszy rywal mówi nam „Dzień dobry”. Kto to jest? Jakiś były „nasz”? „To chyba Seweryn” – ktoś nas informuje. Ten Seweryn? Ten najlepszy rozgrywający w Polsce? Niemożliwe. A jednak. Podczas prezentacji drużyn okazuje się, że to on. Zrywam się z ławki i biegnę do Mamy. Potwierdzam. O proszę, zwykły gest, zwykłe słowa, a jak facet zaprocentował! A to jeszcze nie koniec.
Nasza szatniarska ekipa była ostatnią, która opuszczała halę. Czekaliśmy zawsze na drużynę gości. Kiedy ta wyszła, zamykaliśmy wejścia od strony szatni i wychodziliśmy drzwiami od strony teatru. Tak też było po meczu z Wisłą. Karkusy zaczęli powoli wychodzić. Andrzej Seweryn ponownie spojrzał na nas i najnormalniejszym głosem powiedział „Do widzenia”. Wielokrotnie wspominałyśmy z Mamą tamto wydarzenie. Dlaczego było takie szczególne? Owe „Dzień dobry” i „Do widzenia” słyszałyśmy tylko od naszych. Przez cztery lata nikt z przyjezdnych nie zwrócił się z nimi bezpośrednio do nas. No z jednym wyjątkiem. Ale o tym za chwilę.
Andrzeja Seweryna spotkałam w Wałbrzychu w 1986 roku. Był wówczas trenerem Wisły. Zaczepiłam, pogadałam przez chwilę. Było ponownie przyjemnie. Dzięki temu stałam się właścicielką pocztówki z autografami ówczesnej krakowskiej ekipy.
Natomiast pewnego sobotniego wieczoru na Teatralną wkroczyła niezwykła ekipa. Wszyscy i uśmiechnięci, i dzień dobry na przywitanie, i podanie ręki „porządkowym” i skinienie głową w stronę Mamy. Czuli się jak u siebie w domu. To była Lublinianka Lublin. To od tej ekipy dostałam proporczyk, niezwykłe z autografy i dwie pocztówki. Dlaczego? W jakim celu? Nie wiem. Pamiątki po szalonej drużynie pozostały.
Nigdy natomiast przez główne drzwi nie wchodzili i nie wychodzili .... sędziowie. Przemykali chyłkiem od strony teatru. No cóż, w Wałbrzychu na Teatralnej nie tylko obcym grało się trudno. Praca sędziego też do najłatwiejszych nie należała. I tu się nadal nic nie zmieniło!
<-- Cofnij