Grażyna Kulesza Szypulska - Nigdy nie miałam odwagi, by zapytać rodziców, czy nie poczęto mnie na stadionie na Nowym Mieście lub w jego okolicach. Samo urodzenie się w szpitalu na Paderewskiego wydaje mi się nie wystarczające do wytłumaczenia, dlaczego Górnik jest miłością mego życia... Podczas ostatniego pobytu w Wałbrzychu zapytałam ciocię, czy wie skąd w naszej rodzinie „wziął się” Górnik. Nie potrafiła odpowiedzieć. Był, po prostu był od zawsze.
Soboty i niedziele w moim dzieciństwie wyglądały tak samo. Mecze koszykówki rozgrywane były o 17.00 lub 18.00. Zatem czekałam na nie cały dzień. Potem spacer na Pl. Teatralny, praca Mamy w szatni, Taty przy wejściu. I powrót, oczywiście pieszo, na Nowe Miasto. Wracaliśmy ulicą Świerczewskiego (obecnie Piłsudskiego). Cel był jeden - cukiernia Orzechowskiego. Kto z Nowego Miasta ten wie....Mama wyciągała blaszane pudełko, w którym był utarg z szatni: dwudziesto, pięćdziesięciogroszówki, złotówki, dwa złote, pięć to już był wyjątek. Kupowaliśmy osiem ciastek, po dwa na głowę. Mama płaciła bilonem. To była nasza koszykarska kolacja. A po niej – liczenie pieniędzy. Wysypywaliśmy je na stół, układaliśmy, rolowaliśmy i opisywaliśmy. W poniedziałek bilon Mama zanosiła rolki do sklepu i wymieniała na „grubsze”.
Mecze piłki nożnej też miały w moim domu swój rytuał. Rozpoczynały się o różnej porze dnia, w zależności od pory roku. Najczęściej były w niedzielę. Już w sobotę Tato brał schowany przed dziećmi arkusz papieru kancelaryjnego, składał go na pół. Do środka wkładał kalkę i tworzył „Listę obstawy na mecz Górnik Wałbrzych - .... w dniu......”. Przez długi czas odpowiadał za porządek na stadionie. „Obstawa” była to grupa ludzi, która pilnowała owego porządku. Nie, nie, żadna ochrona, żadna policja. Po prostu faceci, którzy chcieli trochę zarobić. Stali w różnych punktach stadionu strzegąc głównie, by nikt nie przeskoczył płotu w celu obejrzenia meczu za darmo; by nikt w trakcie jego trwania nie wszedł na bieżnię; stała również przy wejściach i sprawdzała bilety. „Obstawa” miała na rękach specjalne opaski i wyobraźcie sobie, nikt nie śmiał takiej „obstawie” podskoczyć. Milicja oczywiście też była. Jeden pojazd, marki nie pamiętam, który był na wyposażeniu komisariatu numer 2 z ulicy Kunickiego. Czasami nawet tego nie było, bo milicja miała inne zadanie do wykonania.
Tak więc Tata szykował listę, według której obstawiał stadion, a po meczu na jej podstawie wypłacał pieniądze. Mama natomiast szła do sąsiada z podwórka pana Stefana Molki, ówczesnego skarbnika klubowego, brała bilety do sprzedaży. Zaczęła się tym zajmować dopiero wówczas kiedy wraz z bratem dorośliśmy do wieku, w którym mogliśmy sami iść na stadion lub zostać w domu. Ja miałam ok. 11 lat, brat - 8.
W niedzielę pierwszy na stadion ruszał Tata, potem Mama, ja na końcu, kilka minut przed rozpoczęciem meczu. Z bratem bywało różnie. Najczęściej wchodziłam wejściem od strony szpitala. Podchodziłam do pana z „obstawy”. Jeśli nie znałam go, mówiłam: „Ja do pana Kuleszy”.
Tak polubiłam wejścia za darmo, że stosowałam podobną zasadę na meczach „Zagłębia”. Tak, chodziłam na „toreziaków”, za moich czasów to oni byli w I lidze. Szłam pieszo z Ogińskiego, przez Stary Zdrój, jakimś skrótem trafiałam na Ludową. Oczywiście dostawałam od rodziców pieniądze na bilet, ale nigdy biletu nie kupiłam. Kilka metrów przed wejściem szybko podbiegałam do tamtejszej „obstawy” i prawie z łzami w oczach wyjaśniałam, że tam właśnie poszedł mój tata, miał bilet, ja się zawieruszyłam i teraz będzie na mnie krzyczał. Któż nie uległby prośbie dziecka i to w dodatku dziewczynki? Kiedy nieco dorosłam, było gorzej. Ale jakiś sposób zawsze się znalazł. Kiedyś weszłam na „Zagłębie” z kibicami Śląska Wrocław, przesiedziałam z nimi cały mecz dokładnie w miejscu, gdzie dzisiaj jest „młyn”....
Ale wracajmy na Nowe Miasto. „Obstawa” i kasy pracowały przez pierwszą połowę meczu. Potem wejścia otwierano. Panowie z opaskami opuszczali swoje stanowiska i oglądali spokojnie mecz, a wszystkie kasjerki udawały się ponownie do pana Stefana, by rozliczyć się z biletów i odebrać należność za pracę w kasie. Mama zostawiała pieniądze skarbnikowi, ten zaś część z nich przekazywał memu Tacie, by zapłacił „obstawie”. Klasyczny obieg gotówki.
Kto był w „obstawie”? Oczywiście, że ludzie, których Tata znał. Kto sprzedawał bilety? Oczywiście, że żony działaczy. Castingów i przetargów na świadczenie usług nikt nie robił.
Swoje doświadczenia rodzice z powodzeniem wykorzystywali w Łomży. Tata dwa razy zorganizował obóz dla sportowców z Łomży właśnie na terenie Nowego Miasta. Kilka razy zajeżdżał „Nyską” do łomżyńskiego browaru (wtedy rzeczywiście małego i wyśmienitego), brał kilka skrzynek piwa i jechał do Wałbrzycha po piłki. Unikalne i praktycznie nie do zdobycia produkty wałbrzyskiego Polsportu toczyły się po łomżyńskim stadionie. Mama zaś była kasjerką na meczach III ligowego ŁKS-u Łomża. Jedyną kasjerką.
Były jeszcze inne chwile warte wspomnienia. Mój Tato przez pewien czas był w poczcie sztandarowym naszego klubu. Mam kilka zdjęć. Na jednym Tata obok Stanisława Grędzińskiego, na drugim – pan Molka i Leon Klonowski, trzecie obejrzycie....W pamięci pozostał też zamglony obraz wizyt w naszym domu piłkarzy Górnika i krzątanina Mamy w kuchni, w celu przygotowania czegoś do zjedzenia dla tak wyjątkowych gości....
A poniedziałki? Też były szczególne. Tata wracał z pracy (z ulicy Beethovena) ok. 16.00, jadł obiad i o wpół do szóstej szedł „na zarząd”, czyli na zebranie zarządu do siedziby klubu przy Al. Wyzwolenia, tuż obok starego „GDK-u”. Wracał wieczorem i oczywiście zdawał Mamie relację co postanowiono.
Jednego roku 1 maja rodzice zabrali mnie do siedziby klubu, by z okien oglądać pochód pierwszomajowy. Nie wyobrażacie sobie, co to była za atrakcja – siedzieć w oknie Górnika i patrzeć! Koledzy w szkole mi zazdrościli. Wówczas po raz pierwszy widziałam półki z pucharami i byłam zaskoczona, że Górnik zdobył ich aż tyle.
Moja rodzina była związana z Górnikiem na dobre i na złe. Tata był aktywnym działaczem, Mama – dobrym duchem wspierającym wszelkie rodzinne działania.
Czas popłynął dalej.... Moi rodzice odeszli, część ich kolegów również... mecze wyglądają zupełnie inaczej.... Czy dzisiaj są rodziny, związane na dobre i na złe z Górnikiem? To już Wy wiecie.... Napiszcie...
Rodzina Kuleszów w komplecie - Park Sobieskiego sierpień 1964 r.
Moja Mama Czesława w szatni na "Teatralnej"
Poczet sztandarowy Górnika Wałbrzych podczas uroczystości z okazji Dnia Górnika 4 grudnia 1970 r.
Sztandar trzyma mój tata Mirosław, za nim piłkarze Zenon Zaczyński, z prawej Dieter Zajdel.
<-- Cofnij